Zabawne, że Polacy, tak łakomi na światowe nowinki, uważają się za kopciuszka, który stoi gdzieś daleko w tyle w stosunku do swoich wojowniczych sióstr z Zachodu. Ale tak się jakoś dziwnie składa, że to, co w krajach Europy i Ameryki zdobywają kobiety z wielkim hukiem i hałasem, u nas powstaje samo przez się, bez awantur. W Polsce zaraz po odzyskaniu niepodległości po pierwszej wojnie światowej, już w 1918 roku, przyznano kobietom czynne i bierne prawo głosu, a dla porównania we Francji — w 1945, w Belgii — w 1946, a w Szwajcarii — aż w 1971 roku. Walczono o zdobycie praw — ponieważ równało się to uzyskaniu możliwości wysunięcia kobiecych spraw na forum ustawodawcze. Walka o prawa kobiet obejmuje trzy zasadnicze problemy: prawo do wykształcenia, do pracy i samowystarczalności finansowej, a na dokładkę także równouprawnienie seksualne. Jeżeli chodzi o wykształcenie, kobiety polskie z zamożnych rodzin najpierw były uczone w domu przez mamy i różne nauczycielki, potem powstały szkoły dla panienek pensje, wreszcie otrzymały prawo do uczęszczania do szkół publicznych. Jeszcze w dziewiętnastym wieku kobietę decydującą się na wyższe studia nazywano „sawantką” czy „niebieską pończochą”, ale stopniowo i na wyższych uczelniach kobieta przestawała być wyjątkiem. Ostatnimi laty preferuje się nawet chłopców na wyższe studia, przyznając im rozmaite ułatwienia w podjęciu studiów na wydziałach, gdzie dziewczęta całkowicie ich zdominowały i zdystansowały. Jednym słowem, pierwszy postulat ruchu wyzwolenia kobiet, można by tak rzec, załatwił się automatycznie.