Zaczęło się wszystko już dość dawno, bo w roku 1789 w czasie rewolucji francuskiej, gdy na szafocie ginęły tak kobiety, jak i mężczyźni. I wtedy właśnie na zebraniu Komuny Paryża padło zdanie: „Jeżeli kobieta ma prawo wstępować na szafot, ma też prawo wstępować na trybunę”. W 1794 roku w Londynie pani Mary Wallstone Croft napisała pierwszą książkę, w której upominała się o prawa kobiet.
W latach czterdziestych dziewiętnastego wieku kobiety amerykańskie wiodły prym w walce o wyzwolenie Murzynów i zniesienie niewolnictwa. Rozognione delegatki wyjechały nawet na konferencję do Londynu, ale tam mężczyźni wyrzucili je z sali obrad pod hasłem, że „kobietom to nie uchodzi”. tak toczyła się ta babska wojna przez Amerykę, a w czasie Wiosny Ludów hasła mówiące o zdolnościach i odpowiedzialności kobiet przywędrowały również do Europy Zachodniej. Portret emancypantki, oczywiście satyryczny, w wieku dziewiętnastym wyglądał następująco: włosy krótkie, ostrzyżone po męsku, papieros lub cygaro w ustach, męskie stroje: spodnie, surduty, krawaty. Wystarczy przypomnieć sobie portrety George Sand lub chociażby naszej Heleny Rodziewiczówny. I tak się zaczęło, aż sufrażystki brytyjskie przez pięćdziesiąt lat manifestacji, głodówek, starć z policją, a nawet odsiadywania kar w więzieniu, wywojowały prawo głosu, które przyznano im dopiero w 1928 roku.