Omamy, drgawki i wreszcie epilepsję. Na takiej właśnie, mniej czy bardziej dramatycznej lekturze wychowywali się chłopcy ubiegłego pokolenia. Jeszcze dzisiaj, chociaż spotyka się to już znacznie rzadziej, po dwudziestu latach edukacji seksuologicznej, pojawiają się tego typu pacjenci. Niedaleko szukając, niedawno był u mnie dwudziestodwuletni młody człowiek, całkiem sobie dorzeczny, doskonale zbudowany chłopak, który twierdził, że właściwie chyba nie powinien ożenić się ani kochać kobiety, bo jest „strasznym onanistą”. „Straszny onanista” uprawiał jakiś czas onanizm w wieku lat czterech. Zaśmiałam się zdziwiona, że pamięta jeszcze, co robił, gdy miał cztery lata!… A on na to: „mama i tata mi opowiadali”. Wyobrażam sobie, jaki był nacisk opinii rodzinnej na to „niemoralne dziecko”, uprawiające onanizm w wieku lat czterech, jeżeli zostały mu jeszcze do dziś reminiscencje z tamtych czasów. A potem zwierzał się dalej — od okresu dojrzewania to już systematycznie, codziennie się onanizował, w związku z czym nie będzie już nigdy zdolny do normalnego współżycia seksualnego. Ja go pytam — no dobrze, ale czy wzwód ma pan? A wytrysk także? Jednym słowem, wszystko tak, jak trzeba? No tak — ale ja uprawiam onanizm.